Prezentujemy opowiadanie mieszkanki Ustki pani Renaty Wądołowskiej, które zdobyło II nagrodę w konkursie Redakcji "Tygodnika Zamojskiego" pod tytułem "Romanse niezmyślone".
Opowiadanie "Ciocia Mania i pan Julek" ukazało się w trzech numerach "Tygodnika Zamojskiego" w miesiącu lutym 2012r. .
Ciocia Mania i pan Julek
Nie wiem, co ich dzieliło. Co ich łączyło, zrozumiałam wiele lat później. Moja nieskładna opowieść to świeczka zapalona na ich grobie: nie tylko cioci Mani i pana Julka, ale także doktora Dywera, małżeństwa Babatów, Fajgi, pani Nikowej i panny Frani, która uczyła grać na fortepianie. Cieszę się, że mogę o Was napisać; choć na chwilę przywrócić Wam życie. Wiem, że jestem ostatnią, która Was pamięta.
Byłam wtedy dzieckiem, ale niektóre obrazy, słowa, zapadły w pamięć, choć zrozumienie tego przyszło dopiero w dorosłym życiu. Były późne lata trzydzieste. Moja matka bardzo kochała swoją rodzinę. Kiedy tylko Iza, moja starsza siostra, zaczynała wakacje, jechałyśmy z matką do P., do babci i cioci Mani.
Lubiłyśmy tam jeździć. Babcia piekła pyszne bułeczki z serem, a ciocia Mania kupowała nam słodycze i różne modne ciuszki. To od niej, w wieku pięciu lat, dostałam pierwszy kostium kąpielowy.
Babcia i ciocia mieszkały w centrum miasta, w starej żydowskiej kamienicy. Właścicielem był Żyd, lokatorzy też Żydzi. Długie drewniane balkony łączyły ze sobą mieszkania na piętrze. Najpierw, w rogu, mieszkanie babci, potem pani Nikowej, której córka uczyła grać na fortepianie, dalej doktora Dywera, z którego usług korzystała moja babcia, cierpiąca stale na bóle głowy. Ostatnie drzwi z balkonu to mieszkanie Babatów. Pamiętam chrupiącą macę, którą częstowała nas pani Babatowa.
Mieszkanie babci i cioci było bardzo skromne: kuchnia z dużym stołem pod oknem, dalej tylko jeden pokój. W kuchni koncentrowało się całe nasze życie. Tu babcia przyjmowała swoich synów – Antka i Józka, którzy byli robotnikami. Czasem przychodziła Fajga – pracownica apteki. Bo ciocia Mania pracowała w aptece. W aptece „Pod gwiazdą”.
Ciocia była niezwykła, jak na tamte czasy. Z fotografii patrzy dojrzała kobieta, o spokojnej urodzie. Gładko zaczesane włosy, piękne oczy, uśmiech jakby trochę ironiczny. Jest w tej twarzy jakaś duma. Biała bluzeczka z dekoltem i cieniutki sznureczek pereł uzupełniają obraz.
Z całej rodziny tylko ona ma w sobie coś z arystokratki, coś z tych odległych pradziadów, ponoć z tytułami i herbami. Pamiętam, jak zareagowała, wchodząc do kuchni, kiedy babcia opowiadała nam o swoich przodkach i herbie, który był w katedrze nad ołtarzem.
– Nie opowiadaj dzieciom bajek! – powiedziała ostro do babci. – Ważne jest to, kim one będą – spojrzała na Izę i na mnie – a nie to, kim byli twoi dziadkowie.
Ciocia była piękna i elegancka. Starannie malowała paznokcie i paliła papierosy w długiej cygarniczce. Nosiła śliczne buciki, te buciki budziły mój zachwyt. Kiedy nikogo nie było w pokoju, przymierzałam i te zamszowe z klamerkami, i te czarne lakierki zapinane na guziczek, i najpiękniejsze, z dziwnej wężowej skórki. Kupiła je w Budapeszcie, kiedy była tam z panem Julkiem.
Zupełnie nie pasował do jej elegancji wystrój pokoju. Dwa metalowe łóżka z mosiężnymi gałkami, otomana, wielkie lustro w drewnianej ramie i stojący na stoliku obok szafy patefon z wielką tubą. Pamiętam, że w niedziele puszczała płyty. Ja najbardziej lubiłam tę o biednej Rebece, co „w zamyśleniu czeka, aż przyjedziesz po nią sam i zabierzesz ją, jako żonę swą...”.
W pokoju nie było żadnego „świętego” obrazka, tylko portret Piłsudskiego i reprodukcja „Szału” Podkowińskiego. Nie wiem, czy ciocia była praktykującą katoliczką, ale w każdą niedzielę szła na sumę do Reformatów: elegancka, w kapeluszu i rękawiczkach.
Już wtedy wiedziałam, że nie tyle ważne jest nabożeństwo, co spotkania przed kościołem. Ciocia witała się z elitą miasta P. Czasem szłyśmy do cukierni z żonami oficerów. Jedna z nich, pani L., była moją chrzestną matką. Równie dobre układy łączyły ciotkę z inteligencją żydowską. Miała znajomych lekarzy, dentystów, krawcowe i kupców, u których robiła zakupy.
Wiedziałam od zawsze, że moja ciotka spotyka się z panem Julkiem. Kiedy sięgam w najgłębsze pokłady pamięci, widzę tylko wyblakły obrazek: jestem z ciotką w aptece. Ale to nie jest apteka „Pod gwiazdą”. Mężczyzna w białym kitlu podaje mi czekoladę. Nie ma już twarzy, to tylko szara plama, rozmyta przez czas. Był Żydem – bogatym Żydem. Był właścicielem apteki, ale nie tej, w której pracowała ciotka. Miał dom i jakąś dużą rodzinę. „Rodzina Julka” – te słowa często się powtarzały w rozmowach babci z moją mamą. Ale nigdy nie rozmawiały o panu Julku przy ciotce. Na pewno nigdy nie padło słowo „małżeństwo”, jakby to było z jakiegoś powodu całkowicie wykluczone.
Czasem ciotka zabierała mnie na randki z panem Julkiem, gdzieś za miasto. Pamiętam niewiele: duży ogród, w głębi parterowy dom i oni. Widzę ich jakby od tyłu: dwie idące blisko siebie postacie, pochłonięte rozmową. Czasem znikali mi z oczu. Nie wiem, czy w głębi tego domu, czy po prostu za drzewami.
Był jeszcze pan Bronek. Zachowała się pożółkła fotografia: mała dziewczynka siedzi na koniu, a lejce trzyma stojący obok mężczyzna, w śmiesznych bombiastych spodniach i kraciastych skarpetach do kolan. Ciotki na tym zdjęciu nie ma. Czy flirtowała z panem Bronkiem? Może chciała wzbudzić zazdrość pana Julka, a może rozważała wtedy, że jej romans nie ma żadnej przyszłości?
Wakacje 1939 roku znacznie się przedłużyły. W sierpniu nie wróciłyśmy do domu, do Krakowa. Moja siostra Iza nie poszła do gimnazjum sióstr Urszulanek, choć tak bardzo tego chciała.
Teraz zaczęło się wiele dziać. Najpierw zamknął swój gabinet dyrektor Dywer i pokazał się na balkonie w mundurze wojskowym. Do Frani Nikówny przestali przychodzić uczniowie, a dźwięki fortepianu były coraz rzadsze. Któregoś dnia przyszedł pożegnać się pan Bronek. Wyjeżdżał do Ameryki.
Ciocia Mania często wracała późnym wieczorem, raz nawet w ogóle nie wróciła na noc. Babcia była wściekła; trzaskała drzwiczkami od kredensu i dzwoniła pokrywkami garnków.
– I po co jej to?! – mówiła do Fajgi, która wpadała teraz często, żeby poplotkować z babcią o romansie ciotki. – Mogła sobie urządzić życie. Z taką urodą...
Któregoś dnia ciocia znów wróciła późno. Jadła spóźniony obiad. Babcia, odwrócona do niej plecami, powiedziała cicho:
– Jeszcze sobie bachora załatwisz.
Ciocia nie zareagowała od razu. Odsunęła talerz i powiedziała spokojnie:
– A może właśnie tego bym chciała?
A potem już bardziej podniesionym głosem: – Co ty wiesz na ten temat?! Wydali cię za mąż, kiedy miałaś kilkanaście lat. Nawet nie miałaś odwagi, żeby powiedzieć, że nie chcesz tego wdowca. Nie powiesz mi, że kochałaś tego starego durnia!
– Mańka! Mówisz o swoim ojcu!
Ciotka uśmiechnęła się ironicznie. Pierwszy raz słyszałam, żeby ciocia tak mówiła do babci.
– Mańka, ale Julek to Żyd!
– I co z tego? Myślisz, że Żyd jest inaczej zbudowany? Zapewniam cię, że nie.
– Mańka – babcia prawie krzyczała – ty oszalałaś! Będzie wojna!
Nie rozumiałam tej rozmowy, ale może właśnie dlatego tak dobrze ją zapamiętałam. Była wojna, z każdym dniem stawała się coraz bardziej nieprzewidywalna i straszniejsza. Zniszczyła romans cioci Mani i moje dzieciństwo.
Matka zostawiła nas w P. i pojechała do Krakowa, żeby przywieźć trochę ciepłych ubrań. Ojciec powędrował ze swoją dyrekcją do Rumunii. Matka wróciła po kilku dniach. Pociągi kursowały, choć ten, którym jechała, ostrzelano z samolotu. Byli zabici.
Teraz każdy dzień podszyty był strachem. Alarmy, wycie syren, ucieczka do piwnicy. Kiedy bomba spadła na szkołę przy ulicy Konarskiego, nasz dom jakby się zachwiał, a z piwnicznego sufitu posypał się gruz na nasze głowy. Bałam się zasypania. To przeze mnie uciekałyśmy na cały dzień do parku, który łączył się z lasem, bo nie chciałam wejść do żadnego budynku. Wracałyśmy do domu dopiero wieczorem. Wtedy przychodził laborant z apteki pana Julka i przynosił torby jedzenia: jakieś konserwy wojskowe, sardynki, biszkopty. Babcia na prymusie odgrzewała wojskowe gulasze.
Potem wkroczyli do P. Rosjanie. Pozornie życie wróciło do normy. Otwarto sklepy, urzędy, szkoły. Ciocia Mania znów chodziła do pracy, do apteki „ Pod gwiazdą”. I znów spotykała się z panem Julkiem.
Spod Zaleszczyk wrócił mój ojciec i nawet znalazł jakąś pracę. Ale ten pozorny spokój trwał krótko. Pojawiło się kolejne zagrożenie: Sybir. Na bocznicy kolejowej stały rzędy wagonów towarowych. Ładowano do nich całe rodziny, transporty ruszały w głąb Rosji.
Ktoś dał znać mojemu ojcu, że jesteśmy na syberyjskiej liście. Całą noc palił jakieś dokumenty, a matka pakowała nasze rzeczy. Nad ranem chłopską furmanką uciekliśmy na wieś. Tu, na ukraińskiej wsi, ojciec został nauczycielem rosyjskiego. Zamieszkaliśmy w wiejskiej chałupie. Przeżyliśmy tam prawie rok.
Nie wiem, jak wtedy toczył się romans cioci Mani. Myślę, że dla naszej rodziny był on zupełnie nieważny, należał do przeszłości, do czasów sprzed wojny. Któregoś letniego dnia znów rozległy się strzały. Wkroczyli Niemcy.
Kiedy na naszych drzwiach ktoś kredą napisał: „Śmierć Lachom”, znów trzeba było uciekać. Płonęła chałupa Lewiaszów, jedynych polskich gospodarzy na tej wsi. Pieszo szliśmy do P., znów do ciotki i babci. Ojciec wyjechał do Krakowa, gdzie została jego matka, no i nasze mieszkanie.
Zostałyśmy znów na utrzymaniu ciotki. O panu Julku nikt nie wspominał. Ten romans wydawał się realny tylko w tamtym, przedwojennym świecie. Wydawał się teraz minioną sielanką.
Coraz częściej docierały do nas wieści o rozstrzeliwaniach, aresztowaniach. Pojawiło się nowe groźne słowo: „getto”.
Wtedy jeszcze nie rozumiałam, co znaczy, ale prędko miałam zrozumieć. Nasza kamienica zaczęła się wyludniać. Najpierw zniknęły gdzieś panna Frania i jej matka. Ich mieszkanie było otwarte i puste, choć zostały meble, nawet milczący fortepian stał na swoim miejscu. Był zamknięty, a nuty porządnie ułożone.
W szafie ciotki zobaczyłam wiszące futro.
– Kupiłaś sobie, ciociu?
– To nie moje, męskie...
W pudełku z laki, które leżało zawsze przed lustrem, pojawiło się mnóstwo błyskotek: pierścionki, bransoletki, błyszczące złote monety.
Ciocia Mania pozwalała mi oglądać, przymierzać. Szczególnie jeden pierścionek bardzo mi się podobał, miał kształt kwiatka: biały matowy środek i płatki z pięknie mieniących się szkiełek.
– Tylko nie zgub czegoś, daj na miejsce...
– Czemu tego nie nosisz, ciociu?
– Teraz nie czas na takie rzeczy, zresztą to nie moje... pana Julka.
– To dlaczego to jest u ciebie?
– Bo są Niemcy.
– No to co?
– Oni nie lubią Żydów, a pan Julek jest Żydem.
– Za co nie lubią?
Ciotka wzruszyła ramionami i powiedziała:
– Nie wiem.
Iza, moja starsza siostra, stale czytająca jakieś „Żywoty świętych”, podniosła głowę znad książki i powiedziała:
– Żydzi są nieochrzczeni...
Ciotka spytała:
– I co z tego?! Myślisz, że dlatego są gorsi?
Wtrąciła się matka:
– Nie mąć jej w głowie, to jeszcze dziecko.
– A to ja jej mącę w głowie?! – ciotka wyraźnie była poirytowana. Nie rozumiałam tego; w ogóle trudno było zrozumieć nie tylko dorosłych, ale i to, co się wokół dzieje. Zaczęło do mnie docierać, że dzieje się znów coś złego, bardzo złego.
Bawiłam się na balkonie, kiedy jacyś mężczyźni wywlekali z domu panią Babatową. Kobieta krzyczała, zapierała się nogami, czepiała klamki u drzwi. Tego wyrazu przerażenia i rozpaczy nie da się zapomnieć. Jeden z mężczyzn chwycił ją za włosy, czarna peruka potoczyła się po deskach balkonu. Obaj mężczyźni roześmieli się, a jeden z nich kopnął perukę, aż spadła z balkonu w głąb podwórka.
Coś zaczęłam krzyczeć. Matka wybiegła z mieszkania i wciągnęła mnie do kuchni:
– Nie krzycz, bo i ciebie zabiorą.
Babcia stała przy oknie, łzy ciekły jej po twarzy. W naszej rodzinie coraz częściej zapadało milczenie, jakby się wszystko rozsypywało. Rozsypywała się codzienność, zwyczajność, nadchodziło groźne niewiadome.
Nigdy nie było wiadomo, kiedy ciocia wróci z pracy. Babcia złościła się, że musi jedzenie dla niej odgrzewać. Ciocia Mania nie była już taka kolorowa, jakby zszarzała. Paliła papierosa za papierosem. Nikt nie wymawiał jego imienia, ale obecność pana Julka była wyczuwalna w zachowaniu ciotki, niespokojnej, milczącej, w szeptach babci i matki.
– Mańka, nie pal tyle, w niczym mu nie pomożesz – próbowała pomóc. Pan Julek nigdy nie przychodził do mieszkania babci, ale tego wieczoru przyszedł. A raczej przyprowadziła go ciocia, i nie do mieszkania, a do piwnicy. Wpadła do pokoju, zgarnęła z łóżek koce i zbiegła na dół. Wróciła po chwili i do wiaderka na węgiel włożyła jakieś jedzenie oraz herbatę w butelce. Matka i babcia milczały. Ciocia przyszła, powiesiła klucz w przedpokoju i siadła przy stole, zamyślona, jakby wpatrzona w kłęby papierosowego dymu.
Przerwała milczenie moja matka:
– Maniu, tu go nie ukryjesz, szkoła naprzeciwko...
Wiedziałam, co matka chciała powiedzieć. W dawnej „handlówce” stacjonowali żołnierze niemieccy. Wysiadywali na parapetach otwartych okien, chodzili po szkolnym podwórku.
– Wiem – powiedziała ciocia. – On wyjedzie na Wschód, ja pojadę z nim.
– Mania! – przestraszyła się matka – Zostawisz nas same?!
I dodała: – Dokąd pojedziesz? Samemu mężczyźnie łatwiej się ukryć. Julek ma pieniądze, gdzieś się ukryje.
– Niech on zdecyduje, będzie tak, jak Julek postanowi.
Ciotka została, milcząca i smutna. A Julkowi nie pomogły pieniądze.
Któregoś jesiennego dnia wpadłam do kuchni razem z Władką, która mieszkała na tej samej ulicy. Wrzeszczałyśmy, że do mieszkania pani Nikowej ktoś się wprowadza. Matka i ciotka siedziały po przeciwnych stronach stołu, matka poderwała się i krzyknęła:
– Bądźcie cicho! Wynoście się stąd!
Nigdy wcześniej tak się do nas nie zwracała. Spojrzałam wtedy na ciotkę, myśląc, że weźmie nas w obronę. Twarz ciotki była szara, jakaś zupełnie obca, inna, straszna. Nie zapomnę nigdy tej twarzy.
Wyszłyśmy w milczeniu na balkon. Nawet my, dzieci, czułyśmy, że coś się stało. Matka przyszła za chwilę:
– Pan Julek nie żyje, zastrzelili go w Drohobyczu.
Życie toczyło się jednak dalej, ale było coraz trudniejsze. Nasz ojciec przebywał w Krakowie, gdzie została nasza druga babcia i mieszkanie, teraz zajęte przez Niemców. Ciocia i matka ledwo sobie radziły. Było już tak, że do jedzenia miałyśmy tylko ziemniaki, czasem babcia gotowała kartoflankę, w której pływała marchewka. Chleb nie zawsze smarowany był marmoladą, a piło się herbatę z liści malin i wiśni. Matka, zmęczona tym, że nie może nic na to poradzić, powiedziała do ciotki:
– Sprzedaj coś z tego...
Było jasne, że chodzi o zawartość pudełka.
– To nie moje...
– Przecież Julek...
– Wiem, on nie żyje, ale ktoś z jego rodziny na pewno się uratuje, ktoś się kiedyś zgłosi... Julek mi ufał.
Taka była ciotka, a matka nie starała się jej przekonywać. Szanowała jej ból i jej stanowczość.
Skończyła się wojna. Mieszkałyśmy teraz w Krakowie, w dużym mieszkaniu. Ojciec pracował w Lublinie, gdzie tworzyło się jego ministerstwo. Chodziłyśmy z siostrą do szkoły, nawet na lekcje francuskiego. Organizowało się życie, ale brakowało wszystkiego: obuwia, odzieży, jedzenia. Nie było głodu, ale ziemniaczana zupa i różnego rodzaju placki często były naszym obiadem. Matka po zakupy jeździła na „tandetę”. Przywoziła stamtąd kawałek mięsa lub kaszankę.
Na pierwsze powojenne wakacje znów pojechałyśmy do P. Babcia i ciocia też żyły bardzo skromnie: mamałyga z kwaszonym mlekiem, kasza jaglana, czasem gotowany bób. Ciocia Mania nieco przygasła, miała jakieś kłopoty w pracy. I wtedy zdarzył się cud: z Ameryki wrócił pan Bronek. Przyszedł któregoś popołudnia, kiedy ciocia była jeszcze w aptece, z torbą pełną wspaniałości. Były tam pięknie opakowane czekolady, jakieś ciasteczka, prawdziwa kawa dla matki, likier dla babci, perfumy dla ciotki. Były też pełne słońca pomarańcze i egzotyczny owoc: wielki ananas. Ten ananas stał się dla nas symbolem innego świata, w którym chleb zawsze jest posmarowany i nikt nie jada mamałygi ani zupy kartoflanej.
Pan Bronek powiedział, że chce się ożenić z Mary, prędko załatwić formalności i wracać do Kalifornii. Babcia z matką były szczęśliwe: nareszcie Mańka ułoży sobie życie, będzie mieć dobrze, Bronek jest zaradny.
– Mania jeszcze może mieć dzieci...
Teraz mówiło się tylko o Kalifornii i o ślubie, a raczej o wyjeździe cioci. I chociaż byłam już panienką, wyobrażałam sobie, jak ciocia Mania, na wzór baśniowego Kopciuszka, jedzie złotą karetą do wspaniałego pałacu – Kalifornii. Ciocia na pewno będzie nam przysyłać pomarańcze i ananasy.
Ale nikt z rodziny nie znał dobrze cioci Mani. Któregoś dnia weszła do kuchni i trafiła na rozgorączkowane kobiety, które już ustalały, że zlikwidują mieszkanie w P., a babcia pojedzie z nami do Krakowa.
Ciocia powiedziała:
– Przestańcie za mnie planować. Nigdzie nie pojadę. Do żadnej Ameryki. I nie jestem „Mary”. Odmówiłam Bronkowi.
A potem, otwierając drzwi do pokoju, dodała już łagodniejszym głosem:
– Bronek to dobry człowiek, ale nie zastąpi mi Julka.
Matka i babcia milczały zaskoczone. Wreszcie matka przerwała ciszę i powiedziała ze złością:
– Ot, i wybrała. Zamiast ananasów kartoflanka.
Minęło wiele lat. Babcia zmarła, pochowano ją na cmentarzu w P. Ciocia Mania przeszła na emeryturę i zamieszkała u mnie, w Oliwie. Odpowiadało mi jej towarzystwo. Spokojna, małomówna, chętnie zajmowała się moim małym synkiem. Latem lubiła siedzieć w ogrodzie i pielęgnować kwiaty. Nie wspominała przeszłości, myślałam, że wymazała ją z pamięci. Ale któregoś dnia, to było w Zaduszki, stała przy oknie i patrzyła na falę ludzi idących na cmentarz. Nieśli doniczki z chryzantemami, znicze.
Powiedziała wtedy, raczej do siebie niż do mnie:
– A ja nie mogę nawet zapalić świeczki na jego grobie.
I dodała bardzo cicho:
– Ja kochałam tylko raz.
Kładąc się spać, myślałam o cioci Mani i jej romansie. Człowiek, którego my, najbliższa rodzina, prawie nie znaliśmy, towarzyszył jej jak cień, przez całe dorosłe życie, aż do starości, aż po grób, jak ktoś najbliższy, najbardziej kochany. Nie odczuwałam współczucia, raczej podziw, coś, co było bliskie zazdrości. Mój mąż płynął do dalekich chińskich portów, a ja nie odczuwałam tęsknoty... Wolałam tego nie analizować.
Na oliwskim cmentarzu spoczywa moja dobra, mądra ciocia Mania. A pan Julek? Pewnie w jakimś masowym grobie, o którym może nawet nikt nie wie... Nazywał się BAUM – JULEK BAUM.
RE-WA